Vereenka

... i jej świat

Łańcuszek.

Autor: Vereena, w kategorii: , o godzinie: 18:37

Norna podesłała mi książkowy łańcuszek. A że książki to ja owszem, chętnie - więc przyznaję się do wszystkiego jak na spowiedzi i ślę łańcuszek dalej, do senmary i takiego jednego drania :)


O jakiej porze dnia czytasz najchętniej?


O której tylko się da :) Uwielbiam czytać i najchętniej robiłabym to bez przerwy. No, ewentualnie z małymi, malutkimi przerwami na: jeść, spać i tulić kota. Codzienność jednak udowadnia mi, że są takie fragmenty dnia, w których czytać się nie da. Pobyt w pracy na przykład - tu czytuję głównie maile, książki muszą poczekać. A szkoda... Ale najbardziej lubię czytać wieczorem tuż przed zaśnięciem, w łóżku. Układam wygodnie poduchy, przynoszę kubek herbaty i najczęściej mam następnego dnia okropne problemy ze wstawaniem, bo jak już mnie książka wciągnie, to zawsze obiecuję sobie że przeczytam "jeszcze tylko dwie strony".

Gdzie czytasz?

W pokoju. W łóżku. Na sofie. Na podłodze, jeśli akurat mam takową fantazję. W tramwaju. W autobusie. Na przystanku. W pociągu. W samochodzie o ile akurat nie prowadzę (choć akurat to drażni Tomka - nie wiem dlaczego). Jedno z miejsc, w którym nie czytam, jest łazienka - choć zdaję sobie sprawę, że są amatorzy toaletowej lektury, sama nie dałam się jednak skusić ;)

Jeśli czytasz na leżąco (w łóżku) to czytasz najchętniej na plecach czy na brzuchu?

Na plecach. Zdecydowanie. Tylko trzeba dobrze poduchy ułożyć, żeby nie było za płasko, bo od trzymania książki wysoko w górze rączki więdną. Jak zdrętwieję przewracam się na bok. Na brzuchu próbowałam, ale jakoś nie umiem. Może mam za duży brzuch?

Jaki rodzaj książek czytasz najchętniej?

Odpowiedź jest prosta: dobrze napisane. Gatunek ma drugorzędne znaczenie, choć zadziwiająco często sięgam po wszelkiej maści fantastykę. To musi być przeznaczenie! ;) Nie gardzę jednak żadną książką i prawie każdej daję szansę - jeśli zaintryguje mnie, zostanie przeczytana. Jeśli mnie nie zaintryguje, i tak ją przeczytam, ale wolniej i bez entuzjazmu. No przecież muszę dokończyć - co by było gdyby ze zwykłego lenistwa umknęło mi np. genialne zakończenie niezwykle nudnej książki? (oczywiście zazwyczaj tak się nie dzieje, ale trzeba być czujnym)

Książka, która zmieniła najwięcej?

Oj. Trudne pytanie. Różna książki bywają dla mnie ważne w różnych etapach mojego życia i w różnych nastrojach, ciężko wybrać tę najważniejszą, najwięcej zmieniającą. Przykłady:
  • dawno, dawno temu bardzo ważną dla mnie książką były "Wyspy bezludne" Łysiaka, zaczytywałam się nimi
  • poezje Grochowiaka wydobyły ze mnie nowy rodzaj wrażliwości
  • dramaty Becketta skłoniły mnie do wielu przemyśleń
  • a "Opowieści o pilocie Pirxie" zadziwiły mnie tym, że lubiane przeze mnie hard s-f nie zawsze bywa dla mnie strawne

    Co czytałaś ostatnio?

    "Cylinder van Trofa" Zajdla (klasyka, która póki co się nie starzeje), "Nieznośną lekkość bytu" Kundery (zawsze miałam do niej ogromny sentyment) i "Zachowuj się jak porządny trup" (lżejsze, łatwiejsze i przyjemniejsze - jako antologia idealne na krótkie trasy pokonywane tramwajem).

    Co czytasz aktualnie?

    "Grę anioła" C. R. Zafóna, "Regulamin tłoczni win" J. Irvinga i "Fale" V. Woolf. Plus kilka czasopism, na które zawsze brak mi czasu.

    Używasz zakładek czy zaginasz rogi? Jeśli używasz, to jakie one są?

    Nigdy nie zaginam rogów ani nie godzę się na "łamanie" grzbietu książki przez kładzenie w.w. otwartej, okładką do góry. Za to lubię zakładki i mam kilka - ulubioną jest materiałowa, wyglądająca jak perski dywan, na drugim miejscu uplasowały się te z kotami :) W nagłych przypadkach wykorzystuję: bilety MPK, skrawki papieru, liście (te później ładnie zasychają w książce).

    Co sądzisz o książkach do słuchania?

    Sympatyczne, jeśli się akurat siedzi za kierownicą auta i nie wypada odrywać wzroku od drogi. Jako dziecko lubiłam też bajki - słuchowiska odtwarzane z gramofonowych płyt. Jako klasyczny "wzrokowiec" wolę jednak tekst pisany od mówionego/ słuchanego.

    Co sądzisz o e-bookach?

    Preferuję papierowe książki, e-booki nie dają mi takiego poczucia intymności jak zapach tuszu przy przewracaniu kartek. Przyznam się po cichutku, że kiedyś, aby przeczytać sporego e-booka, całego pracowicie wydrukowałam :) Uważam jednak, że publikacje elektroniczne mogą się przydać jeśli np. trzeba coś szybko wyszukać, choćby odpowiedź na sławetne pytanie "Jak miał na imię Wojski z Pana Tadeusza?" (nie wszyscy wiedzą, że Natenczas ;P)
  • Pójdę za Tobą choćby na kraniec dowolnie wybranego świata...

    Autor: Vereena, w kategorii: , o godzinie: 17:50


    Można się śmiać, że założyłam postać w świecie World of Warcraft głównie po to, aby mieć jakikolwiek kontakt z mężem (na bodźce zewnętrzne - podobnie jak inni nałogowi gracze - jakoś nie reagował). Ale tak naprawdę śmiać się nie ma z czego.

    A było to tak...

    Odsłona pierwsza. Nocki z Diablo II.

    Dawno, dawno temu, w odległej galaktyce, kiedy moje spotkania z Tomkiem były na zupełnie innym poziomie (tym z dreszczykiem "czy aby na pewno przyjdzie", z malinkami na szyi i sekretnymi muśnięciami dłoni), graliśmy całą ekipą znajomych w Diablo II. Żadne z nas nie dysponowało wówczas stałym łączem, umawialiśmy się więc w kawiarenkach internetowych i całą noc klikaliśmy jak szaleńcy mordując złe stwory. Oczywiście nie obyło się bez przykrych sytuacji ("Gdzie jest mój kord? Ktoś mi ukradł kord! Mam Was w d..., idę sobie"), ale były i chwile chwały, kiedy staliśmy nad pokonanym Diablo, Mephisto albo innym bossem. Z ekipy, którą graliśmy, wszyscy poszliśmy potem krok dalej...

    Odsłona druga. Medal of Honor. Uwaga na bazookę!

    Kiedy zamieszkaliśmy (w różnych konfiguracjach) w mieszkaniach studenckich, graliśmy namiętnie w MoH. "Namiętnie" jest tu dobrym określeniem - niejednokrotnie wchodząc na klatkę bloku już na parterze słyszałam huk granatów przerywany seriami z karabinku maszynowego i strzałami z bazooki, dobiegające z mieszkania na drugim piętrze. To były dobre czasy - nie musieliśmy się spieszyć (studia z reguły nie uciekają, a nudne wykłady można przecież spokojnie opuścić), praca była (o ile w ogóle była) jedynie dorywcza. Był czas na granie.

    Odsłona trzecia. Nastaw budzik, musisz puścić ataki w Red Dragon!

    Kilka lat później wszyscy jak jeden mąż odkryliśmy on-line'ówki. Pierwszą, w którą graliśmy wspólnie, był Red Dragon. Do dziś pamiętam to poświęcenie i puszczanie ataków o 4 nad ranem w imieniu całej koalicji... Po zakończeniu gry w RD dłuuugo nie włączyłam żadnej gry on-line w obawie przed ponownym zarywaniem nocy.

    Odsłona czwarta, piąta i n-ta.

    Granie po sieci w rozmaite gry (także on-line'owe) wnikało w moje życie różnymi szczelinami - a to w pracy ktoś zaraził mnie ciekawą koncepcją, a to znajomi polecili kolejną grę, a to... Można by długo wymieniać. Mimo tych wszystkich fascynacji dłuuugo opierałam się World of Warcraft. Dlaczego? Myślę, że pamiętając wcześniejsze doświadczenia bałam się o życie prywatne. Bałam się też, że już teraz cierpiąc na brak czasu, straciłabym jego resztki na grę. Patrząc na znajomych, którzy stopniowo, acz nieubłaganie znikali z mapy towarzyskiej i wsiąkali w WoWa, puszczałam mimo uszu ich peany na cześć tego świata.

    Odsłona (chwilowo) ostatnia.

    Tomek, mimo moich oporów, zainstalował wersję trial World of Warcraft. Usiadł. Rozpoczął grę. Wsiąkł. Aby nawiązać z nim kontakt, musiałam mocno szturchać go w ramię, ale i to nie zawsze przynosiło pożądane efekty. Poszłam więc w jego ślady - można przypisywać mi szlachetne pobudki, chęć poznania i zrozumienia, ale tak naprawdę widząc, jak dobrze się bawi, stwierdziłam że też tak chcę i założyłam sobie konto. Dalej wszystko potoczyło się błyskawicznie. Wczoraj przynieśliśmy z zakupów pełne wersje WoW. Dziś szlag mnie trafił podczas ściągania patchy, bo trwało to prawie cały dzień.

    Ważne jest jednak to, że po odpaleniu gry mogę biec obok mojego mężczyzny pewnie stukając kopytami o bruk i wiem, że jeśli będę potrzebowała jego wsparcia, stanie u mego boku. Siadamy razem nad jeziorem w Mulgore i jest prawie jak na prawdziwej randce. Prawie, bo w realu żadne z nas nie ma ogona ani rogów ;)

    A jeśli kiedykolwiek mój mąż zapragnie zmienić postać i świat, pójdę za nim. Bo w grach po sieci najważniejsze jest dla mnie to, z kim w nie gram.

    kocia paranoja

    Autor: Vereena, w kategorii: , , o godzinie: 17:08

    Mąż mój popadł - znowu - w kocią paranoję. Znowu, bo kiedyś już:
  • miał paranoję na tle kociego "miau" i był przekonany, że słyszy kocie głosy choć nasze zwierzątko grzecznie spało [to w ogóle dłuższa historia jest o tym, jak ratowaliśmy zamurowanego kota]
  • budził się w środku nocy, bo kot był za cicho ;)

    Otóż teraz Tomek utrzymuje, że dziś, podczas krótkiej nieobecności, kot posiadł umiejętność picia herbaty z jego kubka. Bo niby ubyło więcej, niż mogło samoistnie wyparować. Tomek patrzy na kota nieco podejrzliwie, kot - tradycyjnie udaje, że tych znaczących spojrzeń nie widzi.

    Efekt: Tomek chodzi po domu z kubkiem w ręku i nie chce go odstawić. Czyżby "wojna samców" przenosiła się na nowy, wyższy poziom? ;)
  • Czy ktoś widział Dziubdziuba, jak wygląda Dziubdziub? Może komuś się uda... ;)

    Autor: Vereena, w kategorii: , o godzinie: 19:46

    Oj, ciężko mi się ostatnio zebrać i zasiąść przed własnym komputerem. A to zbyt zmęczona pracą jestem (ostatnio dość często dokuczająca mi przypadłość), a to wygrzebałam książkę godną przeczytania od deski do deski już, teraz, natychmiast (co zdarza się rzadko, ale ostatnio częstotliwość jakby rośnie), a to wolę siedzieć przy komputerze Tomka. Ha! Tego się nie spodziewaliście!

    A było to tak...

    Zupełnie niedawno temu Tomek miał urodziny. Nie powiem które, niech sam się chwali. Szepnę tylko, że okrągłe były, więc i prezentów winna być masa. No dobra, może nie masa, ale więcej niż zazwyczaj to na pewno.

    W gronie prezentów przemyciłam coś, o czym Tomek wspomniał wcześniej, ale jakoś się nie zebrał żeby samemu sobie nabyć.

    Owo tajemnicze coś da się opisać tylko jednym słowem.

    SPORE.

    Tomek odpalił Spore i gra. Od komputera są w stanie odciągnąć go jedynie:
  • naprawdę ważny mecz (tja, niektóre rzeczy się nie zmieniają...)
  • przymus pójścia rano do pracy (choć niechętnie to czyni)
  • naprawdę smaczny posiłek (te mniej smaczne zje przed ekranem)
  • seks i sen (...)
  • no i ja, patrząca takim bardzo smuuutnym wzrokiem w ekran jego gry i głośno wzdychająca, że też bym chciała :)

    Bo Spore to gra, która wciąga. Zauracza. Oszałamia. Gra, w której się zakochałam. No kurcze, dawno nic nie zrobiło na mnie takiego wrażenia, jak Spore!

    Po pierwsze, kształty i kolory. Świat Spore jest piękny w każdej fazie, od pływania jednokomórkowym bezmózgiem w prazupie po podbój kosmosu.

    Po drugie, sporki - stworki. Możliwość kreacji każdego elementu swojego sporka sprawia, że nie sposób spotkać dwóch identycznych. Można spełnić najskrytsze marzenia i wyhodować sobie Cthulhu albo Balroga. Można tworzyć byty nawiązujące do sennych koszmarów albo dziecięcych marzeń. Ba, można nawet posiadać dinozaura! [dla futerkomaniaków: w moich niecnych planach podboju wszechświata znalazłam miejsce na tworzenie superkota :D]

    W sporkach najbardziej porusza mnie fakt, że niezależnie od ilości rogów, kolców, trąbek i innych groźnych elementów przytroczonych do różnych części ciała stworka, każdy z nich jest naprawdę milusi i potrafi być słodki. Tańczy, śpiewa, zakochuje się i płodzi potomstwo, które (oczywiście w drodze ewolucji) posiada jeszcze więcej plujek, macek, ssawek i innego plugastwa.

    Oszalałam.

    I wiecie co? Choćby nie wiem jak kombinować, choćby nie wiem ile i nie wiadomo gdzie kończyn sporkowi wetknąć, zawsze będzie w stanie chodzić, biegać, skakać, żyć pełnią życia w Sporoświecie.

    Glina w porównaniu z fabryką sporów to marny budulec na tworzenie cywilizacji ;)


    [Tomek naprawdę wsiąkł w tę grę. Wczoraj powiedział mi, że moje ubieranie się i ogólnie szykowanie do wyjścia przypomina mu budowę sporka - w grze wybiera się tułów, rączki, nóżki, kopytka, ja wybieram bluzkę, biżuterię, spodnie, buty. Powiedziałabym, że ma dziwne skojarzenia, ale mi się wczoraj sporki śniły, więc lepiej pomilczę ;)]
  • Drobne, codzienne przyjemności

    Autor: Vereena, w kategorii: , o godzinie: 21:30

    Jestem zadeklarowaną fanką butów. Uwielbiam buty. Mogłabym mieć ich niezliczoną ilość (nie mówcie o tym Tomkowi, i tak uważa, że moje buty dokonały aneksji jego części szafy i szturmem podbiły przedpokój).

    Duża część z tych butów, które posiadam, jest po prostu wygodna i pasuje do wszystkiego, ale cenię też nietypowe wzory i kolory. Choć oczywiście nie wszystkie potrafiłabym założyć - jednym z modeli, którego na mnie nie uświadczycie, są np. białe "szczurki" ;P W mojej szafie można za to znaleźć: wysokie do kolan glany zrobione z imitacji lakierowanej krokodylej skórki, zamszowe kozaczki utrzymane w bijącej po oczach jasnej czerwieni, tenisówki do kostki w lamparcie ciapki z materiału jako żywo imitującego futerko (nie muszę chyba wspominać, że kot je kocha?), żółte tenisówki na platformie wiązane nad kostką itp, itd.

    Ostatnio sprawiłam sobie - po raz pierwszy od wielu lat - szpilki. Grzeczne pantofle w kratkę na ostrym, wysokim na ok. 8 cm obcasie.

    I doznałam objawienia.

    Obcasy w ogóle, a szpilki w szczególności, są esencją kobiecości. Chodząc w nich nie tylko czuję się inaczej, nie tylko poruszam się inaczej, ale nawet zachowuję się odmiennie. Nic to, że grozi mi śmierć za każdym razem, gdy przedzieram się przez wypolerowaną na wysoki połysk, śliską podłogę w biurze. Nic to, że moja potencjalna zdolność do ucieczki przed atakującym stadem zombiaków spadła praktycznie do zera. Szpilki to jest to :)

    Moje szpilki można scharakteryzować następująco: kobiecość (+10), uwodzenie (+5), wdzięk (+4), wspinaczka po schodach (-7), skradanie się (-6), komfort prowadzenia pojazdu mechanicznego (-3), parkour (spada do zera niezależnie od wartości bazowej).

    Dlaczego ja tak długo zwlekałam z powrotem do szpilek? Chyba jakaś niemądra byłam :)

    co mię dzisiaj kręci :)

    Autor: Vereena, w kategorii: , o godzinie: 20:51

    Dziś dotarła do mnie wyczekiwana przesyłka - dwie płyty formacji "Moimir Papalescu and The Nihilists". Z paczki ucieszyłam się nie tylko ja, ale także kot - karton z płytami został wypełniony styropianowymi małymi cusiami, które idealnie dają się kotu gonić po podłodze i nawet trochę szeleszczą :))

    Dzisiejszy wieczór spędzam przy dźwiękach baaardzo specyficznej czeskiej muzyki, z herbatą i komputerem w tle. Tak, jak lubię :)

    Moimir Papalescu geniuszem muzycznym nie jest. Ciężko uznać go za "klasyka gatunku"; ba! nawet ciężko określić gatunek muzyczny, który raczy wykonywać. Mimo to płyta [na razie jedna, bo mocne wrażenia trzeba dawkować] podoba mi się bardzo. Ilość zawartej w niej pozytywnej energii autentycznie powala :) To jedna z tych płyt, które puszczone w odtwarzaczu wprawiają całego człowieka w podrygi, którym towarzyszy szeroko uśmiechnięta paszcza podrygującego. Nie żartuję! Od momentu włożenia płyty do odtwarzacza:
  • przesłuchałam jej już trzy razy [wniosek: dzielna jestem]
  • za każdym razem podrygiwałam [wniosek: kot się boi, kiedy podryguję]
  • humor - nadwątlony skądinąd kiepską pogodą - polepszył mi się mocno [wniosek: to nie pogoda mi przeszkadzała, tylko brak pozytywnej muzyki]
  • mam wrażenie, że w mieszkaniu zrobiło się trochę cieplej, choć obiecany na dziś start sezonu grzewczego nie nastąpił [wniosek: oni chcą, żebym zamarzła; innego wytłumaczenia nie widzę]
  • co więcej, przypalona pizza nie stała się zarzewiem konfliktu z ulubioną pizzerią, wybaczyłam im to drobne niedopatrzenie nadzwyczaj szybko [wniosek: z kolejnym zamówieniem czekamy, aż zmienią kucharza]

    Pamiętam jak dziś wrażenie, jakie wywarł na mnie pierwszy kontakt z "Moimir Papalescu and The Nihilists". Siedziałam oniemiała przed ekranem i nie mogłam uwierzyć w to, co widzę i słyszę. Jeśli chcecie wiedzieć, co tak mnie urzekło, odpalcie ten teledysk: [Uwaga! Podobno pani na wokalu zawsze jest taka zmulona, a panowie wyglądają tak na co dzień]



    Aż szkoda, że "Moimir Papalescu and The Nihilists" właśnie się rozpadli i zapewne nie będzie mi dane ujrzeć ich na żywo...
  • wypieki zdolne do prekognicji

    Autor: Vereena, w kategorii: , o godzinie: 19:19

    Tydzień temu byliśmy na ślubie i weselu znajomych. Teraz moda taka, że oprócz listy prezentów oraz gier i zabaw ludowych o północy, młodzi - w ramach podzięki za przybycie - obdarowują gości czymś. Stałymi bywalcami wesel nie jesteśmy, ale w całym weselnym dorobku w roli "czegoś" występowały już:
  • ciasto
  • flaszka
  • zdjęcie młodych z autografem
  • ... a wszystko to oczywiście w szeleszczących opakowaniach (uwielbiam kiedy prezenty szeleszczą, to potęguje radość z dobierania się do nich :D)

    Tym razem każdy z gości został obdarowany kartką dziękczynną (a'la "jak miło, że jednak przybyłeś") oraz ciasteczkiem z niespodzianką. Ciasteczka były niezwykle mądre, moje przepowiedziało mi, że już niedługo będę piękna i bogata (skąd wiedziało? no skąd?), a mój Tomek wkrótce wygra w Lotto, oczywiście o ile łaskawie zechce skreślić właściwe liczby, które usłużne ciasteczko podało mu czarno na białym.

    Niby na weselu nie wypada, ale tak po cichu zaczęłam się zastanawiać, czy ktokolwiek kiedykolwiek wyprodukował "złe" ciasteczka niespodzianki. Np. takie z karteczką "Umrzesz w tym roku. Przykro mi." Już widzę oczami wyobraźni te zdziwione i niepewne miny, lekkie drżenie rąk mnących złą przepowiednię... muszę kiedyś napisać horroroopowiadanko z takim motywem w roli głównej, bo temat aż się o to prosi. Albo zrobię interes życia produkując i sprzedając złe ciasteczka z mroczną niespodzianką emo-dzieciakom ;)
  • Dzisiejsze smuteczki

    Autor: Vereena, w kategorii: , o godzinie: 21:43

    1. Urlop mi się skończył [wrażenia opiszę, jak wrócę do rzeczywistości]
    2. Urlop mi się skończył [nie jestem już na Litwie]
    3. Urlop mi się skończył [tak po prostu]
    4. Po trzech dniach w pracy już tęsknię za kolejnym urlopem [choć energii jeszcze mi nie brakuje]
    5. Sandały kupione przedwczoraj właśnie oddałam do sklepu w ramach reklamacji [draństwo się rozkleiło, a buuuu.... przecież już zdążyłam je polubić :(]
    6. Szukałam pocieszenia w Inglocie i jak już znalazłam lakier, który polepszyłby mi nastrój, to się okazało, że tego koloru na składzie nie mają. Świnie!
    7. Niebo nad Poznaniem było całkowicie i idealnie różowe, a ja nie miałam aparatu. Zanim dojechałam do domu, to się różowość zepsuła i z ładnego zdjęcia nici :(
    8. W przyszłym tygodniu w naszej klatce nie będzie ciepłej wody - przez całe pięć dni. Dobrze, że choć zimną zostawiają... [Tomek, na moje pytanie: "I co teraz?" odpowiedział mi ze stoickim spokojem: "Jak to co? Będziemy śmierdzieć :D"]

    Więcej nie napiszę, bo i tak smutno to wygląda, a przecież ogólnie nie jest źle. Tylko Kot zwisa mi z monitora i zasłania ogonem co ciekawsze fragmenty odwiedzanych stron...

    para-militarnie (nie mylić z para-para)

    Autor: Vereena, w kategorii: , o godzinie: 17:24

    Tytułowe "para-para" można określić jako rodzaj tańca - myślę, że najlepiej będzie zademonstrować co to takiego i jak to wygląda na konkretnym przykładzie:



    Widzieliście? Fajnie. Właśnie z tym nie należy mylić tego, co robiłam wczoraj :)

    A wczoraj...

    Po pierwsze, przywdziałam moro. Założyłam maskę na twarz mimo uzasadnionych obaw co do czystości jej wnętrza. A potem (w dowolnej kolejności i w dowolnych konfiguracjach): strzelałam; zostałam zastrzelona; mój trup został zastrzelony; pełzałam po krzakach; pełzałam po pokrzywach; kryłam się za drzewem/trawą/krzakiem czy co tam akurat znalazłam; dałam się zjeść komarom; czaiłam się na bagnach; wpadłam w bagno; szybko jechałam takim dużym terenowym samochodem który robił "wrrrrr" i miał stanowczo za dużo dźwigni. Wiecie już? Otóż: udałam się na paintball. Niestety nie zamieszczę żadnych fotek przedstawiających mnie w moro i masce, z bronią w dłoni, ale prawda jest taka, że w tym bojowym rynsztunku wszyscy wyglądają tak samo - wystarczy wpisać w grafikę google słowo paintball, obejrzeć pierwszą lepszą ilustrację i tyle ;)

    Grupa, z którą jechałam, miała dwie opcje do wyboru: jazda konna i quady (tzw. "grupa koniokłady") albo paintball. Jako że z hippiką miałam już kiedyś do czynienia, postanowiłam spróbować czegoś nowego. Tym bardziej, że jako wiernej fance serii Medal of Honor wydawało mi się, że jestem wręcz stworzona do walki w terenie :) Dziś, gdy patrzę na wszystkie zdobyte w walce "rany" (czyli: sińce, które właśnie zaczęły wypełzać na światło dzienne), nie jestem tego już taka pewna.

    Po pierwsze, w moim odczuciu scenariusze przygotowane dla nas nie były "równe" - w niektórych znalazłam niewiele elementów, które by mnie zachęciły do większego zaangażowania w grę, w niektórych było wręcz przeciwnie.

    Sama gra w paintball okazała się być naprawdę wciągająca, możliwość strzelania do "ruchomego celu" znacznie odbiega od statycznego celowania w tarczę i dostarcza o wiele więcej adrenaliny. Nie ukrywam, że ten element spodobał mi się bardzo :) Podobnie jak szalona jazda po wertepach samochodami terenowymi (sama jestem kierowcą, jednak przyzwyczajonym raczej do tkwienia w korkach niż do szarżowania po bezdrożach, więc nie raz serce mi stawało na widok wyczynów naszego kierowcy).

    Paintball ma jednak minusy - choćby wspomniane już sińce i komary w lesie. Zauważyłam również, że paintball wyzwolił w niektórych osobach bestie. I to bestie dość agresywne ;P Wierzcie mi, że więcej razy oberwałam jako trup, niż jako postać żywa - widocznie w ferworze walki niektórzy uznali, że zejście z pola ustrzelonego przeciwnika to za mało i decydowali się na bezczeszczenie zwłok ;)

    Mam wrażenie, że ta gra znalazłaby w moich oczach większe uznanie, gdyby grało w nią mniej osób (cała nasza grupa paintballowa liczyła sobie ok. 30 sztuk) i to osób, które dobrze się znają, ufają sobie i wiedzą, że nie będą nawzajem naginać reguł gry (vide strzelanie do trupów).

    W tej chwili jestem na tyle zmęczona, posiniaczona i obolała od zakwasów, że w razie nagłego wybuchu wojny nadam się tylko do bardzo utajnionego wywiadu - tak tajnego, że nie musi nigdzie biegać, tylko siedzi sobie za biureczkiem i patrzy na mapy. Albo mogłabym zostać ewakuowana w jakimś bezpiecznym kierunku - najlepiej obficie zaopatrzonym w maść na sińce ;)

    Autor: Vereena, w kategorii: , o godzinie: 23:33

    Wspominałam już, że uwielbiam Futerkowce? Zresztą, nieważne - ten pasek godzien jest obejrzenia:

    bazarowe pogaduszki

    Autor: Vereena, w kategorii: , , o godzinie: 22:27

    Mąż mój pochodzi z Koszalina. W Koszalinie funkcjonuje wynalazek zwany "giełdą". Każdej niedzieli wielkie tereny "podożynkowe" zaludniają się straganami oferującymi dobra wszelakie w cenach niższych od sklepowych. Pamiętam, że w moim prawie-rodzinnym mieście, za czasów wczesnej mej młodości, podobny asortyment dostarczali zazwyczaj przybysze zza wschodniej granicy. Nawet prawdziwe matrioszki przywozili ku mojej uciesze :D Giełda Koszalińska opanowana jest przez nasz, swojski duch przedsiębiorczości. Przez giełdę przewalają się tabuny ludzi (idę o zakład, że połowa przychodzi tylko na ciepłą, wygazowaną Colę oferowaną na kilku straganach, ale mogę się mylić).

    Na giełdzie udało się nam (znaczy się mi i Tomkowi) dokonać kilku intratnych transakcji, czyli:
    - kupić ostry nóż (teraz to jedyny ostry nóż w naszym domu)
    - kupić Kotu używany drapak z niemieckiej wystawki (byliśmy przekonani, że jeśli zainwestujemy w niego więcej pieniędzy, Kot na pewno nie wykaże nim zainteresowania)
    - kupić perfumy (o dziwo - oryginały! wiem, bo sprawdzałam :D)
    - kupić mi bluzeczkę, bo czerwona była
    - kupić naprawdę wielką świecę, którą będę zużywać pewnie przez najbliższe tysiąclecie
    - kupić jeszcze parę innych rzeczy, niezależnie od stopnia ich przydatności w naszym gospodarstwie domowym.
    [no i prawie kupiliśmy tam jamnika - tylko że 1) to Tomek chce jamnika, nie ja - ja mam kota i basta! 2) jamnik był stanowczo za młody 3) nie zapłaciłabym za zwierzaka, jeśli jest całe mnóstwo futrzaków szukających właścicieli 4) naprawdę był słodki]

    Ale wracając do zjawiska koszalińskiej giełdy - żeby nie było wątpliwości: nie łudzę się, że nabywam towar najwyższej jakości, że przysługuje mi jakakolwiek gwarancja etc. Giełdę traktuję jako swoisty folklor i staram się dobrze bawić podczas zwiedzania. I tyle :)

    Podczas ostatniej wizyty w Koszalinie byłam świadkiem sceny, w której dość pulchna Pani rozważała kupno wysoce obcisłej bluzeczki z lycry (lajkry? jak się toto pisze?). Pulchna Pani oglądała bluzeczkę z każdej strony, naciągała ją tak mocno, że aż trzeszczały szwy i głośno wyrażała swoje obawy Pani Sprzedawczyni:
    PP: nie wiem, no nie wiem...
    PS: Ależ proszę Pani, to nie jest taka kiepska chińska lajkra jak mieliśmy ostatnio, co to, to nie! Ta jest lepsza, prosto z Tajwanu!

    Ech, życie... Nawet koty coraz dziwniej wyglądają:

    Całkiem nowe oczy

    Autor: Vereena, w kategorii: , , o godzinie: 21:50

    Dziś w życiu Tomka nastąpił przełom: po raz pierwszy w życiu zamiast okularów (notabene całkiem mocnych) założył soczewki. No i ma tak jakby całkiem nowe oczy.

    Nowe oczy - wiadomo, nowe doznania.

    Ja: Pokaż się, pokaż! Ale fajnie!
    T: Słuchaj, a Ty na co dzień też tak głupio wyglądasz?

    No to strzeliłam focha.

    [oczywiście Tomek potem tłumaczył się, że to wcale nie o to chodziło, żeby ze mną było coś nie tak, co to to nie, on po prostu uważa, że świat bez okularów wygląda głupio i że ja biedna tak mam na co dzień bla bla blaaa... Nie dałam się zmylić i nadal mam focha. A co!]

    wielkie: LOL

    Autor: Vereena, w kategorii: , o godzinie: 11:13

    Moja koleżanka, w trakcie doktoryzowania się z kulturoznawstwa, zadała swoim studentom trudną pracę domową. Otóż mieli przygotować pracę pisemną na dowolny temat, byleby był on (temat) związany z szeroko rozumianą popkulturą. Jedna z prac dotyczyła heavy metalu, czyli gatunku znanego i - przynajmniej przeze mnie i Tomka - lubianego. Jako przykładowy zespół wykonujący heavy metalową muzykę studentka podała Iron Maiden (nie sposób się nie zgodzić). Następnie w pracy pojawiło się zdanie, które śmiało zasługuje na "złote usta" lub inną prestiżową nagrodę:

    "W muzyce heavy metalowej częstymi motywami są zjawiska nadprzyrodzone, takie jak: las, duch, mrok i dziewica."

    Tja, nie pozostaje mi nic innego, jak podzielić się ze światem tym, co ostatnio cieszy mnie niezmiernie i pokazuje jak przezabawnie potrafią wyglądać prawdziwie źli i mroczni panowie true black metalowcy z pomalowanymi twarzami:

    zachciało mi się kwiata :/

    Autor: Vereena, w kategorii: , o godzinie: 20:19



    No właśnie. Wiosna już prawie- prawie przyszła, to i zamarzyło mi się ukwiecenie balkonu. A muszę wyjaśnić, że nasz balkon jest całkiem spory, pokryty zieloną wykładziną, która nieodłącznie przywodzi Tomkowi na myśl boisko piłkarskie. Nowy przybytek, czyli wiklinowa barykada między balkonem naszym a sąsiadowym, sprawdza się wyśmienicie i kot już nam nie ucieka na cudze włości. Innymi słowy: osiągnęłam stan, w którym na balkonie powinny pojawić się zielska.

    Pierwsze kwiaty udało mi się kupić i posadzić już ze dwa tygodnie temu, nazywają się sundavilla
    (te na obrazku pod linkiem to przykład, jak mają wyglądać moje, gdy uda im się nieco bardziej wyrosnąć nad poziom gleby w doniczce). Kot kwiaty obwąchał, podgryzł i generalnie zaakceptował.

    Ale kilka kwiatków to trochę mało. Uparłam się, że chcę jeszcze kilka doniczek z czymś czerwonym (żeby pasowało do sundavilli), dzielnym (bo musi wytrzymać na balkonie od południa), umiarkowanie wymagającym (raz dziennie podlewać mogę, ale częściej? Litości!) no i zwisającym (bo tak). Po długim główkowaniu i szperaniu w necie stwierdziłam, że najbezpieczniejsze będą pelargonie. W zeszłym roku dały radę, w tym też dadzą. Czy wspomniałam już, że na roślinności wszelakiej znam się bardzo umiarkowanie i to z ograniczeniem do gatunków, które już kiedyś posiadałam? No właśnie. Nie wspomniałam. A to, jak bardzo się nie znam, wyszło na jaw w pewnym pięknym, wielgachnym centrum ogrodniczym w Suchym Lesie. Nazywało się ono bodajże "Twój ogród" i wyglądało nader zachęcająco.

    Prawie godzinę pętałam się po terenie centrum ogrodniczego i zachwycałam się różnymi różnościami. Dobrze, że Tomek był ze mną i hamował moje zapędy - bo ja to bym pewnie z pół asortymentu wyniosła, a potem płakała, że nie mam ogródka ;) Ale im dalej szperałam, tym bardziej pelargonii nie było. Bieda straszna. W końcu, zniechęceni, w kąciku znaleźliśmy kilka pelargonii. O zgrozo, to nie były te, co zwisają, tylko te, co bezczelnie sterczą i nie należą do moich ulubieńców. Ale, zachęceni połowicznym sukcesem (w końcu pelargonia to pelargonia!), zadaliśmy pytanie miłej pani zza lady. No i okazało się, że 1) na pelargonie jest jeszcze za wcześnie, bo je się sadzi dopiero na początku maja [w tym miejscu muszę zauważyć, że połowa klientów centrum spoglądała na nas z niejakim zażenowaniem, znaczy się: była to informacja oczywista] 2) te kilka sztuk, które stoi w kącie, "nie jest na sprzedaż, tylko na zachętę*" [zostało to wypowiedziane tonem, w którym dało się wyraźnie słyszeć dezaprobatę dla naszej niedomyślności]. No to sobie poszliśmy.

    * zostałam tym sprytnym posunięciem marketingowym tak zachęcona, że po długim majowym weekendzie jadę kupić pelargonie, ale bynajmniej nie do tego centrum, a na giełdę kwiatową na Łęgi Dębińskie. Tam zawsze było miło, i sympatycznie, i nikt nie wystawia czegoś "na zachętę", ale po to, aby inny ktoś (np. ja) mógł to kupić.

    A potem Tomek ratował moje skołatane nerwy ciętymi tulipanami:



    hiacyntem:



    i amarylisem, który już prawie zakwitł:



    Jak by nie patrzeć, wyszłam na swoje :) Miały być kwiaty, i są :))) Tomek jest najlepszy na świecie, mówię Wam :)

    ostatni marcowy spacer :)

    Autor: Vereena, w kategorii: , o godzinie: 21:58

    Zeszłej niedzieli wybraliśmy się z Tomkiem na spacer do lasku koło Żurawińca. Uparłam się jak dziki osioł, że chcę oglądać zieleninę, robić zdjęcia kwiatkom i podziwiać przyrodę.

    Zieleniny znalazłam całkiem sporo, tu zamieszczam skromną próbkę, ot, dla zorientowania się, o jaki odcień zieleni mi chodziło:


    kwiatki niestety nie obrodziły - na zdjęciu jedyny wolnorosnący egzemplarz, który nie był perzem:


    Za to przyroda... Tak, ta dostarczyła mi niemałych wrażeń. Pewnie zaraz spytacie: ależ dlaczego? Spójrzcie tylko na zdjęcie i gościa, który niemal w centrum Poznania nieśmiało przyglądał nam się zza krzaka:


    Chwilę później okazało się, że ma rodzeństwo, które jest bardziej śmiałe w kontaktach z ludźmi:


    Oczywiście całość zakończyła się dzikim galopem przez las, ku uciesze spacerujących dzieci. Krótko mówiąc: było cuuudnie :))))

    Święta, święta i po świętach...

    Autor: Vereena, w kategorii: , o godzinie: 10:02

    Święta wielkanocne spędziliśmy z Tomkiem w Koszalinie, u jego rodziców. Każdy pobyt w Koszalinie wiąże się z wyjazdami, wycieczkami oraz zwiedzaniem okolicy. Jeszcze trochę, i będę znała Pomorze Zachodnie lepiej od moich mazurskich pieleszy ;)

    W pierwszy dzień świąt pojechaliśmy oglądać morze. Morze oglądamy podczas każdej wizyty u teściów, ot - taka tradycja :) W niedzielę morze było sinoniebieskozielone, mroźne i spienione. Wiatr wzbijał drobinki wody wysoko, mewy latały nisko - jeśli kiedykolwiek byliście nad morzem wczesną wiosną, to wiecie, co mam na myśli. Zresztą, sami zobaczcie:


    Z kolei w lany poniedziałek (który dla mnie był wyjątkowo suchy, alleluja ;P) postanowiliśmy ruszyć w Nieznane. Nieznane zostało wylosowane na mapie i ruszyliśmy do Trzebiatowa. Jest to stara miejscowość położona ok. 60km od Koszalina (za Kołobrzegiem).

    Trzebiatów zrobił na mnie bardzo pozytywne wrażenie. Nad miastem góruje gotycka katedra Macierzyństwa NMP z XIV w. To sanktuarium robi naprawdę niesamowite wrażenie - jest ogromne, monumentalne i strzeliste. Stojąc przed wejściem nie sposób oprzeć się wrażeniu, że wspinając się na wieże kościoła farnego uda nam się sięgnąć obłoków. Wnętrze, wyraźnie niedawno odnowione, zachwyca - mi szczególnie do gustu przypadło sklepienie oraz widniejący przed ołtarzem łuk tryumfalny z przedstawieniami świętych. Bardzo urokliwie wygląda wnętrze świątyni z perspektywy chóru; widać wówczas wyraźnie nawę główną oraz boczne, a tuż za plecami piękne, zabytkowe organy.


    Spacer po Trzebiatowie uświadomił mi, jak ważnym miastem musiał być on w przeszłości. Do dziś zachowały się fragmenty murów miejskich:


    baszta kaszana:


    kilka dawnych klasztorów:


    pałac, w którym obecnie mieści się Dom Kultury i biblioteka:


    oraz coś, czego się na Trzebiatowskich budynkach nie spodziewałam: słoń! A konkretnie barokowe sgraffito datowane na 1635 rok, umieszczone na murze Domu pod Słoniem:


    Mówiąc krótko: Trzebiatów jest zdecydowanie wart odwiedzenia i spędzenia w nim kilku chwil.

    Po wizycie w Trzebiatowie udaliśmy się do Trzęsacza, gdzie wiatr niemal urwał mi głowę oraz wyssał resztki ciepła (mimo ładnej pogody, widocznej na zdjęciach, nie było niestety zbyt ciepło). Oczywiście "zaliczyliśmy" stały punkt programu, czyli ruiny kościoła na klifie:


    Na tym wycieczkę "wyjazdową" zakończyliśmy. Dzięki takim wyprawom w nieznane czuję, że święta zyskują nowy wymiar i nie pozwolą o sobie zapomnieć :)

    Śnieżyce wiosenne

    Autor: Vereena, w kategorii: , o godzinie: 18:47


    W ten weekend odwiedziliśmy z Tomkiem Śnieżycowy Jar. Brzmi magicznie, prawda? :) W rzeczywistości Śnieżycowy Jar to rezerwat niedaleko Poznania, jednak zwiedzany z bliska okazał się być równie urokliwy, jak w moich wyobrażeniach.

    W Śnieżycowym Jarze można przez krótki czas u zarania wiosny podziwiać śnieżyce wiosenne (Leucojum vernum, Leucoium vernum), czyli małe, białe kwiatki z rodziny amarylkowatych. Śnieżyce wiosenne występują masowo w Karpatach, jednak dalej, na Niżu, są niezwykle rzadko spotykane. Już ubiegłego lata, zwiedzając Bieszczady, zauważyliśmy z Tomkiem Rezerwat Przyrody Śnieżyca wiosenna w Dwerniczku (w gminie Lutowiska). Opis rezerwatu w przewodniku wyglądał tak zachęcająco, że obiecaliśmy sobie kiedyś wrócić tam wczesną wiosną, aby napawać się widokiem. Nie zdawałam sobie sprawy, że będzie to możliwe już teraz, i to tak blisko domu :)

    Śnieżycowy Jar okazał się być prawdziwym jarem, ze strumykiem plączącym się gdzieś na dnie. Całe dno jaru oraz jego zbocza porastały połacie małych, białych kwiatków - śnieżyc wiosennych. Faktycznie, patrząc z pewnej odległości można uwierzyć, że tam, na dnie jaru śnieg nadal nie stopniał, że ten teren jest we władaniu zimy. Jednak z bliska widać poszczególne główki kwiatów nieśmiało powiewające na lekkim wietrze. Końce płatków zdobi żółta, słoneczna plamka - ot, mały zwiastun bliskiej wiosny.

    Obawiam się, że zanim wywołam zdjęcia zrobione w śnieżycowym jarze, urok wczesnej wiosny już pryśnie. Jeśli choć jedno zrobione przeze mnie zdjęcie będzie udane, dodam je do bloga, obiecuję :) Na razie - na zachętę - zdjęcie z Wikipedii. Jeśli ktokolwiek chciałby zobaczyć śnieżyce wiosenne w okresie kwitnienia, gorąco polecam Śnieżycowy Jar :)

    weekendowo - zakupowo

    Autor: Vereena, w kategorii: , o godzinie: 18:22


    W ten weekend udaliśmy się z Tomkiem na zakupy. Właściwie to zakupów nie planowaliśmy, ale skoro już zostało otwarte nowe centrum handlowe "Galeria Pestka", postanowiliśmy je zwiedzić. Od razu uprzedzam, że jest to duży pasaż, nie odwiedziliśmy wszystkich zakamarków - nie starczyło na to ani czasu, ani ochoty.

    Jak każde centrum handlowe, "Galeria Pestka" ma swoje plusy i minusy. Zacznę może od plusów ;)

    Wieeelki plus "Pestka" dostaje za świetnie zaopatrzoną księgarnię Kolportera. Salon w "Pestce" rozmiarami przypomina Empik, jednak zaopatrzeniem (przynajmniej w ten weekend) pobił go na głowę. Przynajmniej jeśli chodzi o dział fantastyki ;) Wyszłam mocno objuczona, a w mojej reklamówce spoczywały:
    - DVD muzyczne dla Tomka (i to nie byle jakie DVD, ale nowy, nowiusieńki Ayreon)
    - CD (również dla Tomka)
    - książka (tym razem dla mnie) - "Fantasy bestie. Lekcje rysowania i malowania", którą to postanowiłam nabyć zaraz po tym, jak posiadałam i zachwyciłam się inną pozycją z tej samej serii, mianowicie "Fantasy. Anatomia dla artystów". Teraz to - jak się śmieje po cichu Tomek - mam już wszystko, poza czasem na rysowanie ;)
    - żelki Haribo (nie mogłam się powstrzymać, te miśki są ge-nial-ne :D)

    Drugi duży plus "Galeria Pestka" otrzymała za sklep, którego się nie spodziewałam ani w tym centrum handlowym, ani w Poznaniu w ogóle - mam na myśli Tiimari. To jest ten rodzaj sklepu, z którego nie potrafię wyjść z pustymi rękami. Tak też było i w ten weekend. Wróciłam do domu bogatsza o zestaw farb akrylowych (tego nigdy dość!) i pędzli (brakowało mi kilku), dwa komplety małych, żółciutkich, puchatych kurczaczków (mój kot je pokochał) oraz kolorowe styropianowe jajko (kot je dostał i teraz radośnie turla po podłodze - a musicie wiedzieć, że takie jajko ma nad piłeczką jedną zasadniczą przewagę: nie turla się prosto, tylko skręca niespodziewanie, czyniąc zabawę w polowanie jeszcze atrakcyjniejszą). Całości zakupów dopełniały ozdóbki dla mamy Tomka i zestaw świeczek pływających - takich w kształcie kwiatów. Co prawda nie mam nic, w czym w.w. mogłyby pływać (zlew kuchenny się raczej nie nadaje), ale i tak są śliczne :)))

    Jeśli chodzi o plusy "Pestki", to wymienić mogę jeszcze fajne sklepy z bielizną (ach, te koszulki nocne w ocelotowe cętki...)

    Plusy były, pora na minusy. Pierwszy, za to spory, to parkowanie. Nie wiem, może to był "efekt świeżości" (centrum zostało otwarte zaledwie kilka dni wcześniej), ale to, co działo się przed wejściem, można śmiało nazwać dramatem. O dziwo, tłok panujący w środku nie przewyższał "średniej poznańskiej", nie sądzę więc, aby sytuacja miała ulec nagłej poprawie gdy już Poznaniacy nasycą się nowością. Kolejny minus to nieduży wybór punktów gastronomicznych. Jako osoba, która od czasu do czasu pożywia się w terenie, nie jestem zachwycona wyborem między: KFC, Sphinxem oraz drogą restauracją. Mogło być lepiej. Tomek wskazał mi na jeszcze jeden minus: Praktiker. Na niewielkiej przestrzeni upchnięto mnóstwo towaru, co w połączeniu z niewielką ilością kas daje efekt mocno klaustrofobiczny.

    Podsumowując: "Galeria Pestka" nie ma aspiracji do bycia centrum handlowo - rozrywkowym, jak np. Stary Browar lub Poznań Plaza. Jest to miejsce nastawione głównie na handel - świadczy o tym choćby fakt, że w jednym budynku skupiono trzech gigantów z trzech różnych branży (Carrefour, Praktiker, Saturn). "Pestka" nie będzie zapewne moim ulubionym centrum handlowym, choć zarówno księgarnię Kolportera, jak i fantastyczne Tiimari będę odwiedzała częściej. No, może nie za często, bo nie chcę zbankrutować ;)

    Skazana na dropienie

    Autor: Vereena, w kategorii: , o godzinie: 21:17



    Jakiś czas temu zaczęłam grać w on-line'ową grę zwaną BloodWars. Gra mnie wciągnęła i teraz skutecznie pożera resztki mojego wolnego czasu.

    W tej grze jestem okrutną i bezwzględną wampirzycą, polującą na inne okrutne i bezwzględne wampiry. Poza wzajemnym polowaniem i wysysaniem posoki w grze można jeszcze zdobywać różne fajne przedmioty, dzięki którym jest się wampirem jeszcze bardziej okrutnym i bezwzględnym. Proces znajdowania nazywa się "dropieniem". A znaleziony przedmiot to "drop" [tja, kiedy wejdziesz między wrony, musisz krakać jak i one... ;)]

    Chciałabym się wszystkim pochwalić, że dziś "wydropiłam" coś baaardzo fajnego. Baaardzo piszę przez trzy "a" zupełnie świadomie i celowo. Otóż znalazłam doskonały słoneczny pierścień. Nie dość, że piękny jest i mile łechce moją babską próżność, to jeszcze pozwala robić innym wampirom "kuku". I to całkiem spore kuku.

    Wspominałam już, że w tej grze jestem okrutna i bezwzględna? :)))

    Jak to z dekupażem było...

    Autor: Vereena, w kategorii: , , o godzinie: 22:31

    Dziś będzie słów parę o kocie, który właśnie śpi słodko na monitorze i niby-to-przez-sen stara się zwisać łapkami i ogonem akurat w tych miejscach ekranu, na które patrzę. Kota podziwiać można na fotce obok, pstrykniętej podczas zabawy, turlania i rozwlekania włóczki :)

    I będzie trochę o decoupage'u, który mnie zauroczył. Bez fotki, bo chwilowo nie mam aparatu.

    Jeśli chodzi o kota, to należy się wszystkim kilka słów wyjaśnienia: mój kot ma ADHD. Serio! Poza szaleńczymi wyścigami po mieszkaniu lubi: polowania na nasze stopy, polowanie na cokolwiek, ucieczki na balkon sąsiadów i wątróbkę. No i lubi jeszcze przyglądać się i kłaczyć. Naprawdę! Na przykład w ramach przylądania się podziwia ruch myszki po ekranie i dziwnym trafem jego pyszczek zawsze trafia tam, gdzie coś się dzieje. Nawet jeśli bardzo mi to nie pasuje. A kłaczenie... Myślę, że każdy, kto lubi ubierać się na czarno i posiadał kiedykolwiek zwierzątko futerkowe w kolorze jasnym mnie rozumie. Zapewne lepiej, niż by chciał...

    Czasem kotu udaje się połączyć przyglądanie i kłaczenie. A nawet dodać do tego psotę. O zgrozo, mój mąż czasem kotu w tym pomaga [w przyglądaniu i psotach znaczy się, mąż na szczęście jeszcze nie kłaczy ;)].

    Przykład?

    Jakiś czas temu zauroczył mnie wspomniany wyżej dekupaż. Przedmioty dekorowane tą techniką są tak piękne, że zakochałam się bez pamięci i też postanowiłam spróbować. Wraz z Michelle udałam się na wielkie zakupy, gdzie nabyłam to wszystko, co początkująca dekupażystka posiadać powinna (oraz parę rzeczy, które na początek nie są niezbędne, ale kto powiedział, że nie można ich mieć od razu?) i radosna niczym skowronek pobiegłam do domu, aby dekupażować.

    Zasiadłam przy stole i z wypiekami na twarzy zajęłam się pracą. A raczej: próbowałam się zająć, bo kota wyjątkowo zaintrygowało co też takiego fajnego pani będzie robić. Najpierw musiał sprawdzić pędzle. Spodobały mu się. Papier ścierny też. Farby też. Klej i lakier też. Próbował pożreć papier ryżowy. Nadgryzł pędzel gąbkowy. Schowałam wszystko, co akurat nie było mi niezbędne. Kot odkrył, że reklamówka też może być świetną zabawką. Szeleszczącą i irytującą na dodatek :)

    A potem kot postanowił mi pomóc i pochylić się nad tym, co robię. A przy okazji urozmaicić pracę kłaczkami sierści. Kłaczek sam w sobie tragedią nie jest, ale kłaczek na schnącym lakierze to już coś.

    Kot został wygoniony. Wyrzucony. Usłyszał "psik" i trzaśnięcie drzwi.

    Mąż (zazwyczaj nieczuły na kocie zaloty) tym razem koteczka wpuścił do pokoju. Wiem, że wyjdę na zołzę ostatnią, ale pogoniłam obu. Naprawdę zależało mi na tym, żeby skupić się na moim pierwszym dekupażu. Mąż, wychodząc z kotem na rękach, szepnął do niego konspiracyjnym tonem: "Chodź, Szapur, idziemy sobie. Nie wolno nam tu być. Pani będzie robić kupę."

    Nie muszę chyba dodawać, że mój pierwszy dekupaż nie został jeszcze dokończony, bo jakoś brakuje mi odwagi, aby znowu moich kochanych psotników z pokoju wyprosić...

    Zaczynamy...

    Autor: Vereena, w kategorii: , o godzinie: 20:35

    To moja pierwsza przymiarka do własnego bloga. Nie wiem jeszcze, czy spodoba mi się taka forma ekshibicjonizmu - zobaczymy ;)

    Chciałabym, aby było to miejsce wypełnione tym, co lubię najbardziej: nastrojową muzyką, szelestem kart książki, smakiem poziomek i truskawek, dzikimi i różnorodnymi zapachami, cichym mruczeniem mojego kota...

    Jeśli uda mi się to osiągnąć, będę w pełni zadowolona z tego wirtualnego ogrodu.
     

    O mnie

    Moje zdjęcie
    Poznań, Wielkopolska, Poland
    Po prostu cała ja :)